Drzewa kołysały się niespokojnie, liście wirowały w powietrzu, chlupot kałuży odbijał się o kalosze. Pędziłam do domu, do światła zapalonego w kuchni, do miękkiej kanapy, na której legnę przed telewizorem. Śpieszyłam się do zwykłego, zwyczajnego życia, które z nim kochałam. Każdy dzień rozpoczynał się od widoku szerokiego uśmiechu na jego twarzy, aż rozciągały się kąciki ust w kształt półksiężyca i kończył się ich odciśnięciem na moim policzku.
Do tej pory, kiedy jeszcze go nie było, czułam się jak bezdomny ptak, który przycupną na chwilę i choć pragnie założyć swoje gniazdo, musi uciekać i poszukiwać gdzieś dalej.
Życie z tym facetem było jak podążanie ziemistą drogą, gdzie ściągasz buty, bo chcesz poczuć każdą wibrację. Lataniem bez zabezpieczenia, bo wiesz, że czeka cię miękkie lądowanie. Możliwością ukrycia się za jego plecami, kiedy świat marudzi i wciąga w swój kocioł bolesnych chwil. Kołysaniem do snu, gdy za oknem hula wiatr i zacina deszcz. Czytaniem książki, która rozpala zmysły, koi balsamicznie, a czasem mocno denerwuje, ale i tak nie możesz się od niej oderwać.
Wiele mostów zbudowałam, aby do niego dotrzeć i wiele mostów spaliłam. Człowiek jest takim budowniczym, który popełnia błędy i podejmuje kolejne próby, bo jaki sens miałoby ich zaprzestanie, jeśli są esencją jego życia.
No Comment